Strefa Biznesu: Twardo stąpając po ziemi, nie trzeba rezygnować z pasji – rozmowa z Maciejem Stroińskim


Dziennikarz, pilot, PR-owiec? Maciej Stroiński sam siebie nazywa niepoprawnym idealistą. Bez wątpienia jest człowiekiem, który ze swojego zawodu, wieloletniej pasji i aspiracji stworzył prężnie działającą firmę.

Często buja Pan w obłokach?
Tak, całe życie! Co prawda jest to zależne od okresu w moim życiu, ale owszem, bujam w obłokach cały czas. Mało tego, uważam, że każdy ma prawo bujać w obłokach. Tacy ludzie są szczęśliwsi.

Co w Pana przypadku było pierwsze- dziennikarstwo czy lotnictwo?
Gdy byłem dzieckiem, to mój dziadek, który był lotnikiem, zabierał mnie pod płot lotniska, gdzie razem siedzieliśmy sobie na kocyku i oglądaliśmy lecące nad naszymi głowami samoloty, które strasznie hałasowały. Dzisiejsze F16 to już jest zabawka dla małych chłopców w porównaniu do tych, które nam latały nad głowami wtedy. Tak więc lotnictwo było w zasadzie pierwsze.

Pamięta Pan swój pierwszy lot samolotem?
To dobre pytanie. Kiedy to było? Leciałem z Poznania do Warszawy, miałem wtedy 20 czy 21 lat. To była podróż służbowa.

Czyli to nie lot samolotem, a opowieści i czas spędzany z dziadkiem spowodowały Pańskie zainteresowanie lotnictwem?
Absolutnie. Mieliśmy to szczęście, że mieszkaliśmy bardzo blisko lotniska wojskowego Krzesiny. Więc wyprawa pod płot nie była wielką wyprawą. Po drugie, dziadek był związany z lotnictwem. A poza tym jak już dorosłem i zacząłem się interesować losami dziadka, to była to dodatkowa motywacja.

Mówi się, że dla każdego pilota latanie to pasja. To czy w drugą stronę też to działa? Skoro pasjonuje się Pan lotnictwem, to czy jest Pan również pilotem?
To muszę się cofnąć do lat młodości, dlatego że obiecywałem sobie, że po szkole pójdę na studia do Dęblina i zostanę pilotem wojskowym. Ale gdy byłem dzieckiem, poturbowałem się dość mocno na rowerze – złamałem nogę i rękę. Dzisiaj nie byłby to żaden problem, ale wtedy lekarz stwierdził, że z takimi złamaniami nie mam szans na bycie pilotem wojskowym.

I wtedy zrodził się pomysł, by zostać dziennikarzem?
Nie, nie. Wtedy byłem za młody. To była siódma klasa szkoły podstawowej. To był ten czas bujania w obłokach, w przenośni, i nie zastanawiałem się, co chcę robić. A dziennikarstwo pojawiło się, gdy miałem lat 17 i pół dokładnie. W Radiu Merkury prowadzony był nabór, w którym radio szukało różnych ludzi do pracy. Zgłosiłem się do pracy w redakcji muzycznej, bo jak każdy nastolatek, miałem pasje muzyczne i wtedy myślałem, że to jest mój największy atut. Zostałem zaproszony na przesłuchanie – dziś już nawet nie pamiętam, na czym ono polegało – pamiętam tylko, że musiałem opowiedzieć o płytach i o moich pasjach muzycznych itd. I chyba się spodobałem, bo po przesłuchaniu zostałem bezpośrednio zaproszony na krótką rozmowę face to face i wtedy musiałem powiedzieć, że nie jestem jeszcze pełnoletni i że wciąż się uczę. Więc chyba naprawdę musiałem komuś wpaść w oko, albo mój głos komuś wpadł w ucho, bo pomimo tego że byłem nieletni i chodziłem do szkoły średniej, zaproponowano mi współpracę i audycje muzyczne.

Ale jednak nie został Pan dziennikarzem muzycznym?
Przez pierwsze lata swojego życia zawodowego pracowałem w redakcji muzycznej.

To jak do tego doszło, że jednak z czasem muzyka zeszła na dalszy plan?
Po pierwsze, pracując w redakcji muzycznej, zawsze miałem takie ciągoty, żeby robić rzeczy reporterskie. Zawsze chodziłem za szefem redakcji muzycznej Ryszardem Glogerem i prosiłem go o poparcie mojego wyjazdu na festiwal jazzowy do Warszawy. Zaryzykowano i pozwolono mi pojechać na taki pierwszy festiwal, z którego robiłem reportaże i wywiady. To nie było tak, że pojechałem tam tylko posłuchać muzyki. Aktywnie uczestniczyłem w życiu festiwalowym. Więc to było dużo ponad zwykłą pracę redakcji muzycznej. Później robiłem w Poznaniu relacje do serwisów z innych wydarzeń muzycznych. Pewnego razu Wojciech Biedak, który był wtedy zastępcą redaktora naczelnego Radia Merkury, spytał, czy nie chciałbym relacjonować też innych imprez, nie tylko muzycznych. Oczywiście nie były to imprezy wielkiej wagi politycznej, ale od czegoś trzeba było zacząć. A potem zrobiłem skok na głęboką wodę, zostawiając radio. To w ogóle było trochę szalone, ale nie żałuję tego. Wówczas tworzyła się telewizja WTK. Ona powstawała w formule ponadosiedlowej, czyli z ambicją bycia telewizją miejską. Koledzy, którzy się tym zajmowali, zaproponowali mi współpracę. Początkowo było nawet tak, że pracowałem w dwóch miejscach jednocześnie – w telewizji WTK, jako zwykły reporter, i nadal w redakcji muzycznej Merkurego.

Z dziennikarza wrócił Pan w sumie do lotnictwa, bo został Pan dyrektorem zarządzającym w Aeroklubie Polskim. Czy to był moment, w którym miłość do lotnictwa wzięła górę nad dziennikarstwem?

W dużym skrócie można tak powiedzieć. Ale też doszedłem do wniosku, że nie ma dla mnie już miejsca w takich mediach, jakie są w tej chwili. Nie chcę zabrzmieć jak taki stary, znudzony, zramolały człowiek, dziennikarz. Ale jeżeli mam odchodzić z mediów, to na własnych warunkach i w obszar, który mnie interesuje. No i to właśnie było to!

Następnie otworzył Pan własną agencję marketingową. To znaczy, że w Aeroklubie było źle?
To nie tak, że ja ją otworzyłem w następstwie Aeroklubu. Ona powstała równolegle z moim odejściem z Polsatu, równolegle z pracą dla Aeroklubu. Zresztą w pierwszych tygodniach, miesiącach pracy w Aeroklubie zajmowałem się marketingiem.

Czyli otwierając swoją agencję, myślał Pan bardziej o samorozwoju? Jak w lotnictwie, chciał Pan lecieć w górę?
Tak, zawsze z szeroko rozwiniętymi skrzydłami. Ale to była wypadkowa różnych czynników. To było bardziej wsparcie dla działań, które i tak już realizowaliśmy z moimi dwoma kolegami z firmy Air Sport Promotion, Krzysztofem Sondejem i Krzysztofem Niewiadomskim. To było w zasadzie logistyczne uzupełnienie tej działalności. Nigdy nie miałem takiej ambicji ani planu, żeby ta agencja stała się wielkim graczem na rynku agencji marketingowych czy PR-owskich. Mi o to nie chodziło.

Czym w takim razie zajmuje się agencja i czy ma ona coś wspólnego z lotnictwem?
Agencja jest głównie po to, żeby obsługiwać tych klientów, którzy nie są związani z lotnictwem. A jeśli nawet są związani, to nie w bezpośredni sposób.

Czy umiejętności pilota i fach dziennikarski pomagają w prowadzeniu agencji?
To na pewno. Jeśli chodzi o dziennikarstwo, to każdy porządny dziennikarz dba o rzetelność przekazu, dba o to, żeby informacja, którą przygotowuje, była sprawdzona, wyczerpująca temat i dobrze podana. Więc w tym sensie działanie agencji marketingowej jest tożsame z działaniem dziennikarskim de facto. Chociaż wiele osób twierdzi, że PR i dziennikarstwo to coś zupełnie innego. A ja jednak jestem takim niepoprawnym idealistą i uważam, że porządny PR to jednak kwestia dobrego informowania, porządnego przygotowania informacji, którą chcemy podać czy sprzedać. A nie czarowanie, stwarzanie wirtualnej rzeczywistości, która nie istnieje. Bo to już nie jest PR, to jest po prostu kłamstwo.

A doświadczenie pilota?
A jeżeli chodzi o lotnictwo, to bardziej mentalnie. Pilot, ze względu na jego doświadczenie i umiejętności, musi myśleć do przodu. Musi wyprzedzać myślami samolot czy inny statek powietrzny, który prowadzi. Czyli musi być przygotowany na przeróżne sytuacje. I tu też jest podobieństwo do działalności PR-owskiej. Jeżeli ma się klienta i ten klient prowadzi różne działania, to jak będzie się działać reaktywnie, to skończy się to tym, że, mówiąc wprost, będzie się gonić w poszukiwaniu rozwiązania sytuacji, bez względu na to czy jest to sytuacja kryzysowa, czy taka, która ma pomóc sprzedać markę lub klienta. Jeżeli będzie się proaktywnym, to wtedy samemu będzie się kreowało tę rzeczywistość. Nawet jeżeli się zdarzy coś niedobrego, to będzie się na to przygotowanym do działania. Więc w tym sensie tak, to jest podobny sposób myślenia.

Czyli teraz każdy pilot i każdy dziennikarz może myśleć, że ma przynajmniej 50 proc. szans na udany własny biznes?
Gdyby to było takie proste, to zapewne połowa dziennikarzy rzuciłaby wszystko i została właścicielami różnych biznesów. A połowa pilotów stwierdziłaby, że skoro tak sobie latają i czasami mają długie przerwy od latania, to siedząc w samolocie, mogliby lecieć na autopilocie i zamiast się nudzić, mieć więcej czasu na inne, własne sprawy. To byłoby zbyt duże uproszczenie tego mechanizmu. No ale niestety, tak to nie działa.

To w takim razie jak się to Panu udało?
Chyba nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

A potrafi Pan przyznać, że się Panu udało?
Drugi raz użyję tego sformułowania, że jestem niepoprawnym idealistą. Ale tak jest i uważam nawet, że to bardzo dobrze, że tak jest. Myślę, że to jest czynnik, który powoduje, że jeśli coś sobie zaplanuję na moje przyszłe życie, to dążąc do realizacji, z takim podejściem, wtedy rzeczy same się udają, bo bardzo chcę, żeby tak było. Więc tak, mogę otwarcie powiedzieć, że mi się udało.

Mówi Pan, że jest Pan idealistą. Czy w takim razie jest coś, czego Pan się obawia?
Oczywiście, całe mnóstwo. Od takich rzeczy prywatnych po zawodowe. Takich, które wynikają z sytuacji, na które w ogóle nie mam wpływu. Ale czy nazwałbym to obawami? To bardziej taki strach.

Ale strach chyba może być też motywujący?
Tutaj się nie zgodzę. Nie wiem do końca, czy strach może być motywujący. Mnie demotywuje. Motywujący dla mnie jest bardziej stres, który jest zbudowany w sytuacji, która dla mnie jest nieznana, niewygodna. Strach paraliżuje, więc w tym sensie raczej nie jest sprzymierzeńcem ani w działaniach PR-owskich, ani dziennikarskich, ani tym bardziej lotniczych.

To w takim razie czego można Panu życzyć, poza wysokimi lotami?
Szczęścia. Tak po prostu. Szczęście jest potrzebne we wszystkim.

Rozmawiała Nicole Młodziejewska/Strefa Biznesu Głos Wielkopolski